Istnieje na świecie wirus, z którym każdy z nas styka się przynajmniej kilka razy w roku, a mimo to, nie zmienia to opinii o nim jako o najbardziej śmiercionośnym w historii. Tylko w XX wieku choroba którą powoduje pochłonęła 200 mln ludzkich istnień, i choć 100 lat w medycynie to wieczność, wiemy o nim niewiele więcej niż 50 lat temu. Poznajcie zatem zabójcę wszechczasów, prawdziwego wroga publicznego ludzkości nr 1, przy którym nawet wirus HIV to dziecinna igraszka, Panie i Panowie, oto i on !
„Położ się do łóżka, powieś w nogach kapelusz, pij whysky tak długo, aż zaczniesz widzieć dwa kapelusze”.
Nie głupie. Jakkolwiek uwaga Oslera może
nam się kojarzyć z dzwonieniem w kościele (wiedział że dzwoni, ale nie
wiedział jeszcze w którym), nawiązywał on do powszechnej w jego czasach
praktyki produkcji specyfików leczniczych na alkoholu. Grypa, jak w
ogóle wirusy i bakterie, towarzyszą nam więc od od tysięcy lat, dysponujemy zapiskami starożytnych skrybów
opisujących praktyki medyczne podejmowane w celu leczenia skutków ich
działania, ale nikt jeszcze przecież nie podejrzewał, że wirusy naprawdę
istnieją, teorią samorództwa ludzkość zadowalała się jeszcze wiele lat
później. „Mikroorganizmy? Nonsens! Życie jest widzialne dla oka!” – grzmiano.
Fermentacja, zsiadłe mleko, nawet muchy na mięsie padliny – to wynikało samo przez się, niemal jako bezdyskusyjne ex nihilo. Jeszcze w XVI wieku pewien szacowny fizjolog twierdził,
że w każdej chwili możemy stworzyć mysz z materii nieożywionej.
Wystarczy tylko w pudełku umieścić kawałek brudnej szmaty, dodać trochę
sera lub mąki i voila! Dziś wydaje nam się do śmieszne i naiwne, ale aż do przełomu zapoczątkowanego przez m.in Ludwika Pasteura, który po latach dociekań i eksperymentów w obecności min. Aleksandra Dumasa, księżniczki Matyldy i George Sand a także członków Paryskiej Akademii Nauk na Sorbonie udowodnił jej pseudonaukowość, teoria abiogenezy
trzymała się mocno.
Po wiekach bezprzykładnej wiary w ten dogmat, jej
prawdziwość została w końcu finalnie odesłana w niebyt, tam gdzie jej
miejsce. Dziś ktoś, kto choć raz zetknął się z mikroskopem nie traktuje
jej poważnie. Wirusy i bakterie triumfalnie wkroczyły wtedy na arenę
nauki jako fakt naukowy, a nie irracjonalna hipoteza. Ich istnienie
położyło też kamień węgielny pod, jak mniemam, najbardziej interesującą
część medycyny, mikrobiologię.
Nie zapominając o dokonaniach poprzedników Pasteura, jego samego i
kontynuatorach tego dzieła, przenieśmy się w końcu w centralny punkt
tej historii, historii która wbrew pozorom wcale nie kończy się
happy-endem.
Rok 1918, jesień, Filadelfia, USA.
„W miarę przybywania płynu w płucach pacjentom zaczynało brakować powietrza. Po paru godzinach dyszenia popadali w delirium i w końcu tracili świadomość, a wielu umierało usiłując wykaszleć z płuc krwistą plwocinę, która czasem kapała im z nosa i ust. To była potworna męczarnia”
Autorem tych słów (str. 220) był Isaac Starr,
wtedy student trzeciego roku medycyny na renomowanym PennState
University. Amerykanie wyczekiwali właśnie końca wojny, kiedy to sukcesy
wojsk alianckich na froncie zachodnim dawały im wystarczająco dużo
powodów by się cieszyć. W kraju sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Pół
roku wcześniej, w marcu 1918 roku pewien kucharz z bazy wojskowej Fort Riley
(Kansas) dostał wysokiej gorączki, dreszczy, zdawało się że padł ofiarą
wirusa grypy. Tydzień później zarażonych było już przeszło 500 osób.
Nikt nie był zaskoczony, grypa nie była przecież niczym nowym, tym razem sytuacja wyglądała inaczej
– w samym Fort Riley zmarło 46 osób. Raczkująca epidemia wylewała się z
jednej bazy wojskowej do kolejnej, przekroczyła Ocean Atlantycki i
wylądowała w Europie wraz z nic nie podejrzewającymi amerykańskimi
żołnierzami. Jesienią, jak opisuje Starr , było już
jasne, że nie jest to zwyczajna grypa. Zamiast pospolitych objawów,
ludzie skarżyli się na duszności, zlewne poty, wysoką gorączkę, krwotoki
z nosa i (mało przyjemne kwestie, więc pominę) …
Zgony postępowały
lawinowo, najpierw ludzie chorowali przed śmiercią 2 tygodnie, później
tydzień, potem raptem parę dni, wszystko w okropnych męczarniach, dusząc
się na oczach personelu medycznego. Tak zaczęła się „hiszpanka”, epidemia świńskiej grypy sprzed
prawie 100 lat która zabiła 20 mln ludzi w 10 miesięcy (!), a jej
potencjał nawet nie drgnął, później było już bowiem tylko gorzej.
Najpierw pojawiła sie we Francji (wraz w amerykańskim wojskiem), potem
pojawiła się w Anglii, wreszcie w Hiszpanii, gdzie zabiła najwięcej osób
w Europie (stąd jej nazwa), ale pandemia postępowała dalej – wirus
„odwiedził” Rosję, Indie, Chiny, Japonię, Afrykę, Amerykę Południową, na
Alasce spośród 300 żyjących Eskimosów zmarło 176, na Samoa zmarła od
grypy 1/4 mieszkańców, a statystyki „skuteczności” wirusa w 1918 roku w samych USA mówią same za siebie: sierpień – 2900 zgonów, wrzesień – 10,481 zgonów, październik - 195,876 ofiar itd. Szacuje się, że życie z powodu świńskiej grypy typu AH1N1 z lat 1918-1919 straciło na całym świecie ok 50 mln ludzi. Jeśli więc mowa o liczbach, o twardych danych statystyki medycznej, teoretycy spiskowi tracą poczucie humoru, przypadek?
Wirus jak kobieta, inny niż wszystkie.
Wirus grypy na pierwszy rzut oka
(uzbrojonego) to przeciętniak, ale diabeł, jak w kobiecie, tkwi w
szczegółach. Nie jest ani duży ani mały, rinowirus („rino” znaczy nos – rinowirusy wywołują m.in. katar) to przy nim mikrus, wirus krowianki
zaś, to przy nim prawdziwy dryblas. Wirus grypy to więc nic
nadzwyczajnego, przynajmniej wg wirusowych standardów. Ot, kolejny
średniak. Porównanie wirusa grypy do kobiety jest jednak jak najbardziej
zasadne, bo nie dość, że wirus jak kobieta – zmiennym jest, to jeszcze
jego największa wada jest jego największą bronią! Brzmi znajomo, prawda?
Przyjrzyjmy się więc w czym tkwi siła wirusa grypy. Nasz bohater
występujący w trzech odmianach (A, B, C), ma kształt końca
średniowiecznej maczugi, wygląda jak kulka z kolcami. Wirus grypy który
wtargnął do naszego organizmu, nie niszczy komórki od razu, ale
delikatnie przyczepia się do jej powierzchni. Następnie wirus dokonuje penetracji jej wnętrza, „wstrzykuje” swój kod genetyczny, następuje translacja
i gotowe – komórka zaczyna zachowywać się jak zombie, musi powielać
wirusa na potęgę by ulec wkrótce samozagładzie. Z perspektywy wirusa
jego portami dokującymi do komórek są białkowe dwa kolczaste bratanki, neuraminidaza (N) i hemaglutynina
(H). Jak wiemy ludzie nie są bezbronni, mamy do dyspozycji cały arsenał
do walki z wirusami, możemy np. blokować działanie kolców, leki
przeciwwirusowe mogą hamować fazy jego replikacji dając tym samym czas
naszej wewnętrznej armii na przegrupowanie się i zaplanowanie kontry –
bezbronne wirusy mogą wtedy tylko bezradnie czekać na argameddon. Jest
tylko jedno ALE. Wirus grypy typu A wypracował bardzo
sprytną, jedyną w swoim rodzaju taktykę przetrwania, która sprawia że
mamy dużą dozę pewności że nigdy nie uda nam się w pełni eradykować go ze środowiska. Taktyka polega na minimalnych zmianach (tzw antigenic drift)
w budowie kolców (dla zobrazowania procesu posłużę się przykładem np.
przefarbowania włosów), co sprawia że układ immunologiczny nie
rozpoznaje poprawnie wirusa grypy i jest wobec niego bezbronny przez
jakiś czas do wykształcenia immunoglobin, oraz dużo poważniejszy
proceder – tzw antigenic shift (przeskok antygenowy), który
można porównać do całkowitej rekonstrukcji twarzy. Nieźle, co ? Nasz
spryciarz i psotnik nie jest jednak aż tak inteligentny za jakiego można
go uważać, wynika to po prostu z dużej niestabilności wirusa, oraz z
faktu, że RNA wirusa grypy jest bardzo podatne na błędy w fazie
powielania, do tego, jego kod genetyczny nie jest jednoniciowy (jak u
rinowirusów i w wirusach polio), nie jest też dwuniciowy (jak wirus
krowianki i wirus opryszczki), ale jego genom składa się aż z ośmiu
fragmentów. Ta pozorna niezdarność w replikacji czyni go mordercą o stu
twarzach, nieprzewidywalnym i niezniszczalnym, stąd średnio co 10 lat
wybuchają na całym świecie epidemie, a przemysł farmaceutyczny nie
nadąża z produkcją odpowiednio dopasowanych szczepionek. Nikt nie umie
bowiem przewidzieć jaki szczep wirusa wywoła następną epidemię, a ta
nastąpi prędzej czy później, tego moi czytelnicy mogą być pewni.
Najgłupsza teoria spiskowa świata.
Powiedzmy, że nasz organizm miał już do
czynienia z wirusem grypy, np z AH1N1, ma więc do walki z nim
przygotowane przeciwciała czekające na znak by go unicestwić. System
immunologiczny pamięta kilkanaście wzorców serotypów, ale kiedy pojawia
się nowy zastęp wirusów nie znanych mu wcześniej, sytuacja się
komplikuje, w ciągu kilkunastu godzin wirus grypy organizuje sobie parapetówkę na koszt żywiciela. Gdy zaś nikt w społeczeństwie nie ma wykształconych przeciwciał mamy epidemię, a ludzie (choć nie tylko) umierają. Śmierć zawsze przychodzi bez ostrzeżenia. Na przykład, wirus „hiszpanki” (H1N1)
z 1918 roku krążył na świecie aż do roku 1957 kiedy to pojawił się
wirus grypy azjatyckiej (H2N2, 2 mln ofiar), typ „Hongkong” (H3N2) miał
„premierę” w 1968 roku, spowodował śmierć ok. miliona ludzi, w między
czasie pojawiły się inne: ptasia grypa (H1N5), grypa focza (H7N7, ostatnio H3N8), grypa kurza (H5N2), ostatnia pandemia H1N1v (wariant hiszpanki) z 2009 roku kosztowała życie blisko 600 tys ludzi. Słabo? AIDS zabija rocznie
2,8 mln ludzi, a przecież sposób zarażenia się wirusem HIV jest zgoła
inny niż wirusem grypy. Mówiąc dosadnie – wirus HIV to przy grypie
amator. Zapewne teoretycy spiskowi mają teraz używanie – zapytają bowiem
„skoro wirus grypy jest zawsze o krok przed nami, po co mamy się szczepić na grypę sezonową?”. Pomijając
fakt, że szczepienia są (wg mnie) najdonioślejszym wymysłem medycyny i
triumfem ludzkiego intelektu, pozwalają ratować życie ok 3 mln ludzi
rocznie, chronią przed komplikacjami grypowymi które są bardzo
niebezpieczne: zapalenie płuc (w bonusie – krwotoczne), zapalenie
mięśnia sercowego, zapalenie opon mózgowych, a na deser – ostra
niewydolność nerek. W internecie można jednak wyczytać, że świńska
grypa, to broń biologiczna amerykańskiej armii, początek depopulacji ludzkości, szczepienia to spisek koncernów farmaceutycznych i sposób na szybki zarobek miliardów dolarów przez BigFarmę (tak jakby prewencja była droższa od leczenia!), a same epidemie to wymysł i propaganda WHO, dla mnie, w tym cyrku klaunów brakuje tylko teorii zrzutu wirusa grypy przez kosmicznych popaprańców z Alfa Centauri albo Zeta Reticuli, bo nie spodobaliśmy się dotychczas kochającemu nas Imperium. Oszołomstwo, jak np: Piotr Bein, AstroMaria, Jane Burgermeister, Len Horovitz, Alex Jones, David Icke, Mikołaj Rozbicki etc,
na swoich przaśnych blogaskach z braku elementarnej znajomości
przedmiotu wymyśla coraz to nowe teorie, przecząc nie tylko sobie
nawzajem, ale i fundamentalnej wiedzy z mikrobiologii.
Pamiętajmy jednak
dobrotliwie, że teorie spiskowe to świetny biznes,
można tu na ludzkiej niewiedzy zarobić dobre pieniądze, ci ludzie
sprzedają swoje książki, mają własne telewizje, reklamy na blogach,
udzielają porad paralekarskich (sic!) i nie mam wątpliwości – ludzkie
życie mają za nic, ponieważ z drugiej strony ich „idee” realnie zabijają
prawdziwych ludzi, proszę wziąć to pod uwagę. Bezsprzecznie, ich
pseudonaukowe intelektualne wymiociny na temat grypy i programu
szczepień, to najgłupsza teoria spiskowa świata.
Źródło: badania.net
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz